Nieakceptowanie powołania swego dziecka do małżeństwa
Rodzice mieli inne plany niż małżeństwo dziecka
Znam kilka przypadków, gdy rodzice pragnęli mieć syna księdza. Dwa nich opiszę. Oto religijni rodzice, mający czterech synów, jednego od dziecka przeznaczyli do kapłaństwa. Modlili się gorliwie o powołanie, ale prawdę mówiąc, sami już zdecydowali. Cała rodzina traktowała chłopca jako przyszłego księdza, on sam zresztą nie protestował. W trakcie wzrastania wydawało się, że jeszcze jeden z braci pójdzie na księdza. Wszystko na to wskazywało. Zresztą całe otoczenie potwierdzało, że ci dwaj bracia bardziej nadają się do stanu duchownego niż do małżeństwa. W odróżnieniu od dwóch pozostałych, którzy byli co prawda religijni, lecz zupełnie inni, i nikt by nawet nie pomyślał, aby ich wysyłać do seminarium duchownego. Nie chcąc rozpisywać się zbyt długo, opiszę finał. Oto rzeczywiście modlitwy rodziców zostały wysłuchane. Aż dwóch braci zostało księżmi. Tyle tylko, że nie ci, którzy przez rodziców byli „wytypowani". Dwaj niedoszli księża stali się ojcami rodzin wielodzietnych. Myślę sobie, że gdyby żaden z braci nie wybrał powołania kapłańskiego, rodzice mieliby ogromne trudności z akceptacją synowych, które ewidentnie pokrzyżowały ich plany. W opisanym przypadku szczęśliwie skończyło się tylko na drobnych, przejściowych tarapatach. Niektórzy mówią, że nie ma nic gorszego, gdy babcia ma powołanie, a wnuczek pójdzie do seminarium.
Drugi przykład z tej „branży" miał inny przebieg. Rodzice jednego z dwóch synów przeznaczyli do kapłaństwa. Chłopak był rzeczywiście gorliwym ministrantem, lektorem, związany ponadprzeciętnie z Kościołem i działalnością w różnych duszpasterstwach. Ku rozpaczy rodziców wybrał studia „cywilne". Ale nic to – rodzice mieli nadzieję, że po skończeniu studiów, które w pracy kapłańskiej mogą się przydać, jednak pójdzie do seminarium. Aż tu nagle „przyplątała się" dziewczyna. Bardzo porządna, również działająca w duszpasterstwie akademickim, inteligentna, skromna, sympatyczna, powszechnie lubiana… Słowem, wymarzona synowa. Tak, ale… stała się przeszkodą w realizacji planów rodziców. Można by napisać osobną książkę na temat cierpień tej Bogu ducha winnej, młodej kobiety. To, co ją spotkało, wręcz nie nadaje się do opisywania. Nikt zresztą, zwłaszcza z osób znających jej przyszłych teściów jako kulturalnych ludzi, nie uwierzyłby, że można posuwać się do tak wyrafinowanych szykan i szantażów. Młodzi jednak są uparci. Mimo kilkakrotnego wycofywania wcześniejszej zgody rodziców i przesuwania już ustalonego terminu ślubu wydaje się, że historia zakończy się po myśli młodych, którzy z wielką determinacją i pokorą jednocześnie dążą do ślubu za zgodą i błogosławieństwem rodziców. Obawiam się jednak, że te przedślubne boje jeszcze długo po zawarciu małżeństwa będą odbijać się nieprzyjemnym echem.
Skoro poruszam sprawę powołania do kapłaństwa, zarysuję jeszcze jeden, jakby przeciwny przykład. Oto jedyny syn bardzo zresztą wierzących i porządnych rodziców zdecydował, że wstąpi do zakonu. Decyzja była nagła, ujawniona bez ostrzeżenia i poraziła jego rodziców. Jedyny syn (mieli oprócz niego córki), szansa na przedłużenie rodu i nazwiska wybiera nie- małżeńską karierę! Chłopak był zdeterminowany. Rodzice zewnętrznie zaakceptowali decyzję, lecz wewnętrznie nigdy się z nią nie pogodzili. Prawdopodobnie właśnie z powodu tej wewnętrznej nieakceptacji przez rodziców powołanie się załamało i chłopak opuścił seminarium, na szczęście przed święceniami. Założył rodzinę, ma dzieci. Ród i nazwisko nie wygasły.
Tak jak pragnienie powołania kapłańskiego dla dzieci jest piękne, szlachetne i godne pochwały, tak bywa, że rodzice pragną określonej karieiy dla dziecka z pobudek zupełnie nie do zaakceptowania. Jedną z nich jest skrajny egoizm. Chcą mieć swoje dziecko na własność, z nikim nie chcą go dzielić. Rodzice żądają, aby dziecko, najczęściej jedyne, spłaciło im dług za wychowanie i nie zakładając własnej rodziny, mieszkało z nimi, opiekowało się nimi na starość. Rzadko zdarza się, że jest to jawnie wypowiedziane żądanie, częściej psychiczna presja, której nawet dorosłe dziecko nie potrafi się niejednokrotnie przeciwstawić. Pomijając to, że żądanie jest zupełnie nieuprawnione, wbrew naturze, krótkowzroczne i w gruncie rzeczy nierozumne, trzeba stwierdzić, że obiektywnie rzecz biorąc, dziecko żyjące w szczęśliwej rodzinie ma większe możliwości opieki nad starzejącymi się czy chorującymi rodzicami. Do pomocy ma przecież kochającego współmałżonka i zwykle dorastające już dzieci. Miałem okazję śledzić kilka „karier" takich osób, które z pełnym poświęceniem i bez szemrania całe swoje życie podporządkowywali opiece nad rodzicami, a po ich śmierci pozostali samotni jak palec, już bez możliwości założenia własnej rodziny. Czy rodzice kiedykolwiek pomyśleli, kto ich dzieckiem zaopiekuje się na starość?
Podsumowując, nieakceptacja powołania swego dziecka do małżeństwa jest tak naprawdę często skutkiem niewłaściwej postawy wychowawczej rodziców wobec swych dzieci. Rodzice, którzy wychowują dziecko dla siebie, dla spełnienia swych ambicji, zawsze będą przeżywać dramat z powodu wyjścia dziecka z domu. Natomiast rodzice, którzy świadomie wychowywali dziecko dla świata, do wyjścia z domu i założenia własnej rodziny, znacznie piękniej przeżywają (zawsze w pewnym sensie trudne) ważne wydarzenie – założenie własnej rodziny przez ich dziecko.
Trwała choroba lub kalectwo
I znowu trzeba uznać, że niepokój rodziców przed małżeństwem ich zdrowego dziecka z osobą przewlekle chorą lub niepełnosprawną jest zrozumiały. Lecz problem ten może być złożony, bowiem decyzja o małżeństwie może mieć różne podłoże. Gdyby u podstaw decyzji była litość czy ucieczka przed staropanieństwem lub nawet pozytywna chęć odnalezienia się w opiece nad potrzebującym, to trudno takie motywy uznać za wystarczające do małżeństwa. Gdy jednak decyzja jest dojrzała, a u jej podstaw leży głęboka znajomość osób i prawdziwa miłość, należy ją uszanować, a nawet podziwiać. Znam przypadek, gdy krótko przed ślubem narzeczony uległ wypadkowi, wskutek którego miał całkowicie sparaliżowane nogi. Dziewczyna zdecydowanie pozostała przy decyzji małżeństwa, jednak on kategorycznie odmówił. Nie chciał być ciężarem i z miłości do niej zdecydował się usunąć w cień. Do małżeństwa nie doszło. Dla uzupełnienia dodam, że znam kilka dobrze funkcjonujących małżeństw osób całkowicie zdrowych z niepełnosprawnymi fizycznie.
Trochę inną sprawą jest przewlekła choroba, której skutki mogą lub wręcz muszą odbić się na zdrowiu dzieci. Dzieje się tak wówczas, gdy mamy do czynienia z chorobami drastycznymi, np. AIDS, narkomanią czy nawet alkoholizmem. Wydaje się, że odpowiedzialność za los przyszłych dzieci stawia pod znakiem zapytania prawo do zawierania małżeństwa. W takich wypadkach w pełni podzielam rozpacz rodziców nie akceptujących osoby wybranej przez ich dziecko.
Sytuacja rodziców bywa bardzo trudna, zwłaszcza gdy widzą gołym okiem, że kandydat jest nieodpowiedni, lecz ich przestrogi są radykalnie odrzucane, nieraz z towarzyszącymi temu wybuchami wściekłości i agresji ich rodzonego dziecka. Mimo to mają prawo aż do dnia ślubu przestrzegać, ostrzegać, ukazywać prawdziwe oblicze wybranka serca. Mogą stwarzać sytuacje pomagające przejrzeć ich dziecku, lecz decyzja już nie od nich zależy. Mogą liczyć jedynie na to, że wychowując dziecko, wykształcili w nim możliwość podejmowania mądrych, odpowiedzialnych decyzji życiowych. I to jakoś tak jest, że dzieci podejmują takie decyzje i w taki sposób, jak zostały wychowane i usposobione. Gdy wszystko zawodzi, pozostaje modlitwa, którą zawsze jesteśmy winni naszym dzieciom, bez względu na to, jakie decyzje podejmują.
Młodym warto powtarzać, że rodzice chcą ich dobra, mają większe doświadczenie życiowe i rozsądne jest liczenie się z ich zdaniem. Przynajmniej dopuszczając myśl: „A może coś w tym jest, a może oni rzeczywiście mają trochę racji?". Lecz ostatecznie trzeba przyznać młodym, że to oni sami, a nie ich rodzice muszą podjąć decyzję o zawarciu małżeństwa. Za tę decyzję będą odpowiadać przed sobą, dziećmi i Bogiem.
Podsumowując, muszę stwierdzić, że obawy rodziców z powodu wyboru niewłaściwej osoby na małżonka są w dużej mierze zrozumiałe, a często nawet słuszne. Niestety, są zwykle nieco spóźnione. Bo przecież rodzice powinni troszczyć się, aby w procesie wzrastania swych dzieci wychować je i pomóc dorosnąć w trudzie samowychowania do podejmowania mądrych i odpowiedzialnych decyzji.
Zbyt duża różnica wieku
Wiek ma trochę inne znaczenie dla mężczyzny, a inne dla kobiety. Ona jest bardziej uzależniona od biologii. Mówiąc wprost, czas rodzenia dzieci nie jest obojętny ani dla matki, ani dla dziecka. Co prawda zdarza się, że kobieta swoje pierwsze dziecko (najczęściej jedyne) rodzi po czterdziestce i wszystko odbywa się szczęśliwie, jednak jeżeli to możliwe, powinno planować się porody (zwłaszcza pierwszy) zdecydowanie wcześniej. Łatwiejszą zatem mamy sytuację, gdy dojrzały mężczyzna wiąże się z kobietą o kilka, a nawet kilkanaście lat młodszą, niż wtedy, gdy dzieje się odwrotnie. Oczywiście spora różnica wieku związana jest również z innymi trudnościami – ot, choćby z inną kondycją fizyczną czy rodzajem odpowiednich rozrywek. Dodatkowym problemem staje się nierównoległe starzenie się i prawdopodobnie dłuższy czas wdowieństwa (przynajmniej statystycznie rzecz biorąc). W takich małżeństwach ten starszy powinien szczególnie zadbać o zdrowie i kondycję, by zminimalizować naturalne, związane z wiekiem dysproporcje. Należy rozumieć opory rodziców, gdy ich osiemnastoletni syn przyprowadza do domu trzydziestoletnią kandydatkę na żonę (znam przypadek takiego właśnie małżeństwa). Oczywiście trudno jednoznacznie określić, jaka różnica wieku jest już duża, a jaka zbyt duża. Mogę jedynie zaświadczyć, że znam kilka naprawdę dobrych małżeństw, w których kobieta jest starsza od męża o 6-10 lat. Rzecz jasna, sytuacja taka wymaga sporej mądrości od żony. Zwłaszcza tego, by wycofała się pod skrzydła męża, a nie weszła w dominującą rolę żony i matki męża jednocześnie.
W jednym z tych małżeństw zaobserwowałem taką charakterystyczną sytuację: żona bardzo dobrze prowadziła samochód i bardzo to lubiła. Była „nadwornym" kierowcą rodzinnym przed wyjściem za mąż. Mąż miał prawo jazdy od kilku lat, lecz nie mając samochodu, nie nabył wprawy jako kierowca. Od dnia ślubu żona z własnej inicjatywy zajęła miejsce obok kierowcy – swego męża. Celowo, wręcz symbolicznie oddała kierowniczą rolę w ręce męża. Pewnie ją to sporo kosztowało. Lecz po krótkim czasie różnice się wyrównały i teraz on jest kierowcą numer 1 w rodzinie. Ta postawa dotyczyła też innych dziedzin życia i w efekcie niekwestionowaną głową domu jest mąż. Małżeństwo funkcjonuje znakomicie. Należy jednak uświadomić sobie, że decyzji na ślub, przy dużej różnicy wieku powinna towarzyszyć decyzja o dodatkowym trudzie, który czeka takie małżeństwo.
Kandydat inny niż ustalili rodzice
Zdarza się, pomimo istotnych kulturowych przemian, że rodzice nadal sami ustalają, kto będzie najlepszym mężem czy żoną dla ich dziecka. Bez wątpienia jest to wyrazem jakiejś troski. Wybór pada zwykle na dziecko przyjaciół, których dobrze znają i wiedzą, że są przyzwoitymi ludźmi. W zasadzie nie byłoby w tym nic złego, gdyby… ich dziecko samodzielnie dokonało tego samego wyboru. Niestety, często sztywność stanowiska rodziców prowadzi do poważnych trudności. Zdarza się, że inny kandydat na małżonka, dobry i niczemu nie winny, jest szykanowany przez przyszłych teściów, lecz mimo to dochodzi do ślubu. Łatwo sobie wyobrazić, ile niepotrzebnych ran i jakim bólem będą nasycone relacje rodzinne. Skutki ciągną się latami.
Nieraz bywa, że „zwyciężają" rodzice i odpędzają skutecznie wszystkich kandydatów do ręki ich dziecka. Wówczas osiągają pełen sukces, bo ich dziecko poddaje się zrezygnowane i bez dalszej walki zgadza się na kandydata wymarzonego przez rodziców. Ta sytuacja rokuje źle. Bo oto gdy dochodzi do poważniejszego konfliktu małżeńskiego, przymuszony do ślubu czuje się zwolniony z odpowiedzialności za losy rodziny, bo wszystko jest winą rodziców – oni mu kazali. Dodajmy jednak, że takie sytuacje uległości młodych są coraz rzadsze i młodzi zwykle podejmują dziś decyzje samodzielne, czasem jawnie wbrew woli rodziców. Niestety, często bardzo lekkomyślnie, pochopnie i mało roztropnie.
Kandydat z zupełnie innego środowiska
Może być bardzo wiele wyróżników inności środowiska. Przykładowo, inność kulturowa wynikająca z miejsca zamieszkania: wieś-miasto, góry-morze, a nawet Polska-zagranica. Mąż czy żona z zagranicy może być Polakiem, który niedawno lub od pokoleń żyje za granicą. Może w końcu kandydat na małżonka być innej narodowości i nawet nie znać języka polskiego. Nie chcąc omawiać szczegółowo poszczególnych przypadków, stwierdzam ogólnie, że różnice kulturowe mogą być poważną przeszkodą w budowaniu komunii małżeńskiej. Już małżeństwo Kaszuba z góralką może (a właściwie musi) napotkać na niepowszednie trudności, a co dopiero małżeństwo z obcokrajowcem. Trudno dziwić się rodzicom, że mają obawy, gdy ich dziecko wynajduje sobie kandydata do małżeństwa w zupełnie innym kulturowo środowisku. Młodzi te obawy powinni traktować jako duże ostrzeżenie i nie lekceważyć ich. Znowu trzeba podkreślić, że ostateczna decyzja należy do młodych zawierających małżeństwo. Na pocieszenie zdesperowanym nieraz rodzicom chcę powiedzieć, że znam małżeństwo międzynarodowe funkcjonujące znakomicie. Wymaga to oczywiście sporego wysiłku i prawdziwej miłości, która „nie szuka swego" i gotowa jest do kompromisów, a nawet pełnej rezygnacji z wykluczających się oczekiwań obojga.
Inność środowiska może wynikać z istotnie różnego poziomu materialnego i standardów życiowych. Co prawda, wydaje się nieludzkie odrzucenie przez rodziców dziewczyny wyłącznie z tego powodu, że nie wniosła dostatecznego posagu. Jednak przywyknięcie do zupełnie innego poziomu materialnego może być źródłem trudności. Tu wydaje się, że w lepszej sytuacji są osoby przyzwyczajone do skromniejszych warunków. One po prostu umieją się cieszyć ze wszystkiego i nasycić za pomocą skromnych środków. Osobie żyjącej w dostatku, a nawet w zbytkach, trudniej nasycić się skromnymi finansami. Powiedzenie, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, wyraźnie się tu potwierdza. Na marginesie odnotuję tylko, że w poradni największe problemy finansowe zgłaszają najczęściej pary zamożne, a nawet bardzo zamożne. Zbyt duże pieniądze stają się źródłem wielu wzajemnych pretensji. Dotyczy to najbardziej tzw. nowobogackich, nieprzyzwyczajonych do godziwego używania dużych zasobów finansowych.
Wreszcie inność środowisk rodzinnych może wynikać z różnych zapatrywań politycznych. Wywołuje to bardzo duże emocje i często po ślubie relacje między rodzinami układają się źle. Ta sytuacja oczywiście istotnie utrudnia harmonijną budowę jedności małżeńskiej młodych. Różnice w zapatrywaniach politycznych często idą w parze z różnym podejściem do wiary i praktyk religijnych. Wzbudza to co prawda mniejsze emocje, lecz rodzi znacznie głębsze problemy, zarówno na linii mąż- żona, jak i przy wychowaniu dzieci. W moim przekonaniu właśnie różnica w podejściu do Boga jest przeszkodą najbardziej zagrażającą małżeństwu. Nie myślę tu o codzienności, która w dużym stopniu zależy po prostu od kultury osobistej. Myślę o najgłębszym celu małżeństwa, jakim jest świętość obojga poprzez budowanie komunii małżonków na wzór niepojętej komunii Osób Boskich, Trójosobowego Boga. Tego nie da się osiągnąć z wyznawcą innej religii czy osobą niewierzącą.
Małżeństwo jest o ten wymiar uboższe, nie może wypełnić zamysłu Stwórcy w stosunku do mężczyzny i kobiety. Nie mogą oni zrealizować najbardziej szczęściodajnego dla nich planu życia, „wymyślonego" przez Miłującego, Wszechwiedzącego Boga.
Kandydat z lepszej gliny niż ich dziecko
Najczęściej rodzice cieszą się, gdy ich dziecko znajduje wspaniałą osobę na współmałżonka. Zdarza się jednak, że wyraźna dysproporcja na niekorzyść ich dziecka przeraża rodziców i próbują powstrzymać plany małżeńskie młodych. Powodów może być wiele, np. wykształcenie. Bardzo duża różnica w wykształceniu nie świadczy jeszcze o niczym, bo może ona wynikać po prostu z okoliczności i kolei życiowych. Daleki jestem od twierdzenia, że ten z wyższym wykształceniem musi być człowiekiem na wyższym poziomie. Wielokrotnie w życiu spotykałem zupełnie niewykształconych, a wspaniałych, kulturalnych i wrażliwych ludzi najwyższego formatu. Niestety, spotykałem także ludzi bardzo wykształconych, ba – również z tytułami naukowymi, którzy nie posiadali elementarnej kultury osobistej, wrażliwości na drugich ani nawet zwykłej umiejętności panowania nad sobą. Pojęcia „pan" i „cham" skojarzone z wykształceniem czy „wysokością urodzenia" można by, patrząc na zachowania, zastosować niejednokrotnie w sposób odwrotny.
Jednakże, zwłaszcza gdy kobieta ma istotnie wyższe wykształcenie od męża, nierzadko owocuje to u niego poczuciem zaniżonej wartości. Bywa, że przeradza się w agresywne dochodzenie prawa do rządzenia w domu przez męża. Znam co prawda znakomicie funkcjonujące małżeństwo, gdzie on ma wykształcenie zawodowe, ona jest profesorem. Jest to jednak raczej chlubny wyjątek niż reguła i świadczy o wielkiej kulturze osobistej i mądrości żony. Zatem przy dużej różnicy w wykształceniu, zwłaszcza na niekorzyść mężczyzny, obawy rodziców nie są pozbawione pewnej słuszności i wynikają z doświadczenia życiowego. Podobnie rzecz się ma, gdy kobieta jest znacznie bystrzejsza, inteligentniejsza od mężczyzny. Zagraża to jego pozycji w małżeństwie. Spotkałem się również z sytuacją, gdy werdykt matki: „To nie jest dziewczyna dla mojego syna" wynikał tylko z tego, że była to dziewczyna wyjątkowo piękna. „Gdzie mojemu synowi do takiej księżniczki?" – wzdychała ze smutkiem matka. Dodam, że oboje rodzice byli naukowcami, ludźmi kulturalnymi i wierzącymi, a synowi też niczego nie brakowało. Wysoki, wysportowany, przystojny, wyjątkowo inteligentny, znakomicie uczący się, perfekcyjnie znający języki obce. No cóż, gdyby myślenie matki biegło torem: piękna – więc próżna, można by się w tym dopatrzyć jakiejś logiki i mądrości. W opisanej jednak sytuacji trudno było mi solidaryzować się z matką, podcinającą (odnotujmy – skutecznie) skrzydła zakochanemu, lecz bardzo uzależnionemu od siebie uczuciowo synowi. Po kilku latach ten młody mężczyzna ożenił się z inną kobietą nieakceptowaną przez rodziców. Rzeczywiście wybór nie był szczęśliwy i w dużej mierze stał się desperackim aktem oderwania się spod wpływów rodziców, głównie matki. Po krótkim czasie małżeństwo, nie bez udziału rodziców, rozpadło się.
Kandydat rzeczywiście kiepski i źle rokujący
Niestety, często się zdarza, że zakochana osoba jest kompletnie zaślepiona i gotowa kierować się wyłącznie uczuciami czy nawet odczuciami. Wówczas jej rozumowanie przebiega w następujący sposób: jest przyjemnie – jest dobrze; jest bardzo przyjemnie – jest to wielka miłość. O zwodniczości takiego widzenia i kruchości takiego fundamentu miłości mówiliśmy już wcześniej. W tym względzie zdecydowanie bardziej narażone na nieroztropny wybór są kobiety. Wystarczy, że on w jakimś stopniu zaspokaja jej niespełnione pragnienia i tęsknoty uczuciowe, by uznała go za wspaniałego kandydata na męża. Te tęsknoty uczuciowe dotyczą najczęściej jej samej i są czysto egoistyczne. Chce być w oczach mężczyzny piękna i dobra, a więc podziwiana i adorowana. Czasem przerost tego pragnienia wynika wprost z kompleksów. W takich wypadkach „doświadczeni" mężczyźni niestety, jak pokazuje życie, nie bez racji mawiają: „Wystarczy trochę pobajerować i dziewczyna jest twoja". Są jednak inne potrzeby uczuciowe, dla zaspokojenia których kobieta gotowa jest związać się z mężczyzną. Ot, choćby bardzo piękna potrzeba opieki nad słabymi, biednymi, pogubionymi życiowo. Ileż razy rozmawiałem z dziewczynami i dorosłymi kobietami, które wierzyły, że dzięki nim on przestanie pić, brać narkotyki albo nawet porzuci środowisko przestępcze. Wolno oczywiście kobietom pełnić takie misje, więcej -jest to nawet godne podziwu i chwalebne ale… No właśnie jest pewne „ale". Czy pomoc musi odbywać się poprzez wejście z „pacjentem" w małżeństwo? Czy wolno narażać własne dzieci w przypadku niepowodzenia „terapii"? Gdy w takich sytuacjach próbuję studzić zapały zakochanych kobiet, zazwyczaj słyszę: „Ale on beze mnie nie poradzi sobie, stoczy się na dno". Lub nawet: „Gdy odejdę, on popełni samobójstwo. Czasem dodają: „Już mi zresztą to powiedział. Jestem jego jedyną nadzieją. Nie mogę go tak po prostu zostawić. A w ogóle, jak się ożeni, to się odmieni". Wiara, że odmieni się na dobre wynika z myślenia życzeniowego i w gruncie rzeczy jest naiwnością. Rzecz jasna, cuda się zdarzają, lecz budowanie na tym przekonaniu jest nieroztropne. Gdy pytam taką kobietę: „Czy za dwadzieścia kilka lat zgodziłaby się pani, bez wahania, na małżeństwo córki w analogicznej sytuacji?". Kobieta zwykle pochmurnieje, spuszcza głowę i milczy. Rzadko tylko przez łzy wypowie albo raczej wyszepce: „Nie".
Mężczyźni również mogą być zaślepieni, lecz dzieje się to głównie po linii pobudzenia i pożądania. Bywa, że kobiety z premedytacją uwodzą i za cenę cielesnej przyjemności wiążą ze sobą nieraz bardzo młodych i skądinąd porządnych mężczyzn. Zdarza się nierzadko, że mężczyźni swe wielkie pragnienie zbliżenia cielesnego wywołane podnieceniem traktują jako widomy dowód na to, że „jesteśmy dla siebie stworzeni". Uznają swój stan pożądania na etapie zdobywania kobiety za wielką miłość. Nieraz po osiągnięciu celu z prawdziwym zdziwieniem stwierdza, że ta „wielka miłość" jakoś gwałtownie osłabła. Bywa, że chłopak namawiając do współżycia, opowiada szczerze o wielkiej miłości, a już następnego dnia po współżyciu potrafi powiedzieć: „Wiesz, nie wiem, co się stało, ale ja już ciebie nie kocham".
Tak więc zarówno kobiety, jak i mężczyźni mogą być zaślepieni, decydując się na małżeństwo z osobą naprawdę nieodpowiednią. Nieodpowiednią zarówno na męża czy żonę, jak i na ojca czy matkę przyszłych dzieci. Z prawdziwą miłością i decyzją o małżeństwie związana musi być odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale i za los przyszłych dzieci.
Nie z tą osobą
Często rodzice uważają, że przyprowadzona do domu osoba – kandydatka na synową lub kandydat na zięcia – jest nieodpowiednią partią dla ich dziecka. Składa się na to kilka przyczyn powiązanych ze sobą, trudnych do rozdzielenia i różnej rangi.
Oto niektóre z nich:
– osoba i osobowość kandydata pozostawia wiele do życzenia, lecz bezkrytycznie zakochane dziecko jest kompletnie zaślepione,
-
kandydat jest, zdaniem rodziców, ulepiony z lepszej gliny, boją się więc, że ich dziecko nie sprosta w życiu wysokim wymaganiom stawianym przez współmałżonka,
-
kandydat pochodzi z zupełnie innego środowiska,
-
kandydat to ktoś inny, niż ustalili rodzice,
-
jest zbyt duża różnica wieku,
-
trwała choroba lub niepełnosprawność kandydata,
-
wygórowane oczekiwania i wymagania rodziców,
-
określany przez rodziców powód odrzucenia jest pretekstem, a faktyczną przyczyną jest niedojrzałość – niegotowość rodziców do wypuszczenia swego dziecka z domu.
Myślę, że pożyteczne będzie skomentowanie w kilku zdaniach każdego z wymienionych powodów odrzucenia przyszłej synowej czy zięcia.
Jeszcze nie teraz
To jest chyba najpowszechniejszy problem ujawniający się przy wychodzeniu dzieci z domu. Z taką postawą rodziców (zwłaszcza kochających mamuś) spotykałem się wielokrotnie, i to zarówno w chwili, gdy dziecko miało rzeczywiście niewiele latek (np. 18), jak i wtedy, gdy synek był dawno po studiach i miał skończonych lat… 30. Znam przypadek uczuciowego związania syna z matką tak, iż mimo ukończonych 35 lat i znajomości ze wspaniałą kobietą – kandydatką na żonę – syn nie może (albo nie wolno mu) zdecydować się na małżeństwo. I pewnie tak już będzie, dopóki matka będzie żyła. Znam także sytuację odwrotną. Oto syn jedynak z własnej inicjatywy odkładał małżeństwo do śmierci rodziców. Tłumaczył to długiem, który ma do spłacenia wobec rodziców. Rzeczywiście, ożenił się po czterdziestce, dopiero po śmierci obojga rodziców.
Gdy w domu są dorastające córki, zwłaszcza po zakończeniu przez nie nauki nie ma zazwyczaj tego problemu. Wówczas mamusie bardziej boją się ich staropanieństwa, niż wyjścia z domu. Niestety, do staropanieństwa przypięta jest łatka, że „to niby taka, której nikt nie chciał". Takie, dość powszechne mniemanie, popycha niejednokrotnie dziewczyny do desperackich decyzji o małżeństwie z mężczyznami, którzy zupełnie nie nadają się ani do pełnienia roli męża, ani do roli ojca. Myślę, że warto ukazać jako piękną i podziwu godną postawę dziewczyny, która nie znalazłszy odpowiedniego kandydata na męża i ojca swych dzieci, wybrała życie samotne. O ileż jest to wartościowsze i szlachetniejsze od egoistycznej i naiwnej zarazem ucieczki od staropanieństwa w związek z byle kim (nie powinno się tak mówić o człowieku, ale niestety tak bywa). Skutkiem takiego związku są późniejsze tragedie nie tylko nieroztropnych żon, ale zupełnie niczemu nie winnych dzieci. Jest to z pewnością wczesną przyczyną wielu późniejszych rozwodów i wynikających z nich wszystkich tragicznych następstw.
Nie podejmuję się autorytatywnie określić, jaki wiek czy jaka sytuacja życiowa jest najlepszym czasem do wejścia w małżeństwo. Jednak wydaje się, że młodzi często nieroztropnie chcą się pobrać rzeczywiście przedwcześnie, podczas gdy ich rodzice nierzadko chcieliby ten moment opóźnić, nieraz za wszelką cenę i pod byle pretekstem, aż po granice rozsądku. Prawda tkwi jak zwykle gdzieś pośrodku i rozsądnie byłoby, gdyby młodzi i rodzice uwzględniali zdania obu stron i korygowali pierwotne, własne plany. Coraz częściej, zwłaszcza w środowiskach osób uczących się (studenci), małżeństwa zawierane są jeszcze w trakcie nauki. Tu w jakimś sensie zrozumiały jest niepokój rodziców, że dzieci nie dokończą nauki, nie zdobędą zawodu i zmarnują planowaną karierę życiową. Rzeczywiście, sytuacja małżeństw studenckich nie jest łatwa, wymaga poświęcenia i pewnego reżimu, tak młodych, jak i ich rodziców. Na pocieszenie rodzicom mogę powiedzieć, że znam sporo małżeństw rozpoczętych przed końcem studiów, które zwycięsko wyszły z tej próby życiowej.